Widzę
zło i krzyczę sam aż do utraty tchu
Pewien,
że nie wchłonie mnie zobojętniały tłum...
(Ira
– Uciekaj)
Zbieżność
osób, imion, nazwisk, miejsc, sytuacji i innych takich jest zupełnie
przypadkowa. Opowiadanie nie jest oparte na faktach, aczkolwiek jego
scenariusz jest prawdopodobny i możliwy do spełnienia.
Ile
potrzeba czasu, by opowiedzieć swoje własne życie? Wydawałoby
się, że całkiem sporo, że co najmniej tyle ile owe życie trwało.
Nic bardziej mylnego. Tego czasu trzeba więcej lub mniej, w
zależności od tego jakie było nasze życie, co w nim robiliśmy i
czy skoncentrujemy się na szczegółach, czy wyłącznie
najważniejszych faktach, czy opiszemy historie rozgrywające się
obok nas, czy tylko swoją własną. Jak widzisz, na długość
opowieści składa się wiele czynników. Mnie wystarczy kilka stron
i cała noc, by spisać wspomnienia. A ty, ile potrzebowałbyś
czasu, by opowiedzieć mi swoją własną historię?
Urodziłem
się... mieszkałem... uczęszczałem... żyłem... Jakie to ma,
kurwa, znaczenie ile mam lat, jakie miasto miałem wpisane w rubryce
oraz, które szkoły mnie wykształciły i, które podwórka
wychowały? Naprawdę chciałbym zacząć tę opowieść jak należy,
ale nie potrafię. Mimo usilnych starań, zamykania oczu i zmuszania
wspomnień do powrotu, nigdy sobie nie przypomnę swojego własnego
poczęcia, pierwszego oddechu, krzyku, tego co zobaczyły moje
powieki, gdy się otworzyły na sali porodowej jednego ze szpitali.
Żadne z was tego nie pamięta, no chyba, że któryś tatuś był na
tyle bystry, by wnieść kamerkę i uwiecznić ten, jakże cudowny,
moment bólu, krwi, potu i łez. Mój na szczęście na taki pomysł
nie wpadł. Zresztą, mój własny ojciec nawet do szpitala nie
wpadł, ale to dłuższa historia i odłóżmy ją na później, gdyż
jeszcze przyjdzie na nią czas.
Umówmy
się, że już jestem. Mam jakieś pięćdziesiąt trzy centymetry
wzrostu. Z tego co dowiedziałem się od matki, ważę niecałe trzy
kilogramy, a moje ciało jest całe pomarszczone, jak obecnie palce
każdego z nas, gdy przykładowo za długo zmywa. Wiem, że miałem
becik w samochodziki i fioletowy, pedalski smoczek, o różowym
kaftaniku wolę nie wspominać. No i masz! Wspomniałem! No to teraz
przydałoby się wyjaśnić. Nie, matka nie chciała ze mnie zrobić
metroseksualnego chłopca! Po prostu, kiedyś dzieci ubierano w to co
zaoferował szpital w swej całej łaskawości. Mnie trafił się
różowy kaftanik, zielone śpiochy, biała czapeczka i wcześniej
już wspomniany, becik w samochodziki. Z bólem muszę przyznać, że
modowego świta, to bym w takim wdzianku nie podbił, dlatego też
owe zdjęcie, uwieczniające mój pierwszy dzień życia, zachowam
wyłącznie dla siebie samego i nie podzielę się nim na forum.
Po
kilku minutach trwania w objęciach matki, otrzymałem imię –
Mateusz. Nie wiem czy ładne, czy brzydkie. Moim zdaniem strasznie
pospolite i jak na tamte czasy, niezwykle modne, przez co w klasie...
Nie, nie wyprzedzajmy czasu. Dopiero co wróciłem do domu, ubrany
tym razem w chłopięce śpioszki, nie mogłem przecież od razu
pójść do szkoły, prawda? Najpierw musiałem nauczyć się chodzić
i udało mi się dokonać tego cudu. Swoje pierwsze kroki postawiłem
w mieszkaniu nie mającym więcej niż piętnaście metrów
kwadratowych. Kilkadziesiąt razy potykałem się o rozdarty w
niektórych miejscach gumolit, a potem o dywan, który dumnie
zasłaniał owe rozdarcia. Podczas nauki utrzymywania równowagi i
stabilnego stąpania nabiłem sobie kilka guzów, rozdarłem brodę i
rozciąłem łuk brwiowy. O guzach i brodzie wiem od matki, bo nie
pamiętam tamtejszego bólu i huknięć. Z łukiem brwiowym jest
inaczej – mam pamiątkę i o tamtym zderzeniu z rogiem małej ław
przypomina mi blizna, i to każdego dnia, gdy tylko spojrzę w
lustro.
Nie
da się nie patrzeć w lustro. Przynajmniej ja nie potrafię tego
dokonać. Nad umywalką, przy której myję zęby, mam lustro. W
tygodniu, gdy zapinam guziki białej koszuli albo wiążę krawat, to
także patrzę w lustro, tym razem w to umiejscowione na drzwiach
szafy. Podobnie jest z siłownią, gdy pedałuję na rowerku, czy
biegnę na bieżni, to także w stronę lustra. Nie ważne co by
człowiek uczynił, nigdy nie pozbędzie się własnego odbicia!
Jednak tylko od niego samego zależy czy spojrzy sobie w oczy. Mój
ojciec nie umiał patrzeć we własne i ja gdy patrzyłem w jego
źrenice, nie widziałem odbicia moich. Dlaczego? Może wróćmy do
punktu, w którym skończyłem. Obiecuje się postarać już nie
wyprzedzać czasu.
Mój
ojciec był... Człowiek, do którego pierwszy raz skierowałem słowo
„tato”, w chwili gdy owe słowo wypowiadałem był pijany i
szczęśliwy. Siedział przy niewielkiej ławie w towarzystwie
kumpli. Była to ta sama ława, o której róg rozciąłem sobie łuk
brwiowy, ale mniejsza o to. Większość popijała piwo z
zielonkawych butelek i wszyscy rzucali w sposób agresywny kartami na
środek białej serwety. Dziś nie wiem czy był to poker, tysiąc,
czy bakarat. Wiem natomiast, że niewiele pamiętam z tamtego dnia,
mam tylko flesz-beka, taką krótką stop-klatkę. Ten człowiek miał
niewielki, niechlujny zarost i drapał mnie nim całując po moich
pyzatych policzkach. Byłem bardzo tęgim dzieckiem, za co do dziś
obwiniam matkę. Uważam, że mnie suka przekarmiała. Dlaczego suka?
Nie odpowiem na to pytanie, sami wyciągniecie wnioski.
Wróćmy
więc do człowieka, który mnie łaskotał, podrzucał pod sam
sufit, łapał w locie kiedy na niego skakałem, uczył jak grać w
karty i w jaki sposób kopać piłkę. Wróćmy do mojego ojca,
którego kilku panów w mundurach brutalnie przewróciło na ziemie
na moich oczach. Miałem jakieś sześć lat i stawiałem koślawe
ślaczki w zeszycie w trzy linie. Mój ojciec coś krzyczał, wszyscy
krzyczeli, była jakaś straszna, głośna krzątanina, szczęk
kajdanek zaciskanych na nadgarstkach i jakaś dłoń, która chwyciła
mnie za rączkę, a potem krzyk matki:
– To
mój syn, dokąd go zabieracie!?
Moja
matka miała wtedy na sobie zielony sweter i torbę z zakupami, która
wypadła jej z rąk. Jej włosy związane w niechlujny kucyk były
czarne niczym smoła. Zupełnie nie pasowały do niebieskiej barwy
oczu, której po niej nie odziedziczyłem.
–
Teraz
donikąd, skoro pani już wróciła – odpowiedział ktoś, nie wiem
czy mężczyzna, czy kobieta, po prostu pamiętam słowa, ale nie
pamiętam głosu.
– A
mąż? Dokąd zabieracie Kamila? – dopytywała, ale nikt już nie
udzielił jej odpowiedzi.
Ojca
wyprowadzili, a matka przyklękła przy mnie. Pamiętam dotyk jej
dłoni na moim brzuchu i plecach. Miała łzy w oczach i kilka z nich
spływało po policzkach, ale pomimo tego, szeptała do mnie bez
pewności w głosie, że będzie dobrze, że to pewnie jakaś
pomyłka. Jak się potem okazało, to nie mogła być pomyłka, a
przynajmniej ja w taką nie wierzyłem. W końcu za pomyłki nie
wsadzają nikogo do więzienia i to na trzy lata, prawda?
Taty
więc jakiś czas nie było. Na ponad trzydzieści miesięcy zniknął
z mojego życiorysu. Ze starej, głośno chodzącej lodówki wyniosły
się zielone butelki pełne piwa, na stole nie leżały już karty do
gry i zeszyt do zapisywania wyników. Nie było jego kapci, czapki z
daszkiem, meczy oglądanych na małym telewizorze z wypukłym
ekranem. Wraz z ojcem zniknęły też awantury i trzaski, te
wszystkie momenty tłuczonego szkła i uderzania o ściany czy meble.
Nie było już kłótni o brak pieniędzy, o to że nie ma na
rachunki czy co włożyć do gara. Problem jednak nie zniknął.
Zniknął ojciec, ale wraz z jego zamknięciem nikt nie dał nam
wygranego losu na loterię, opieki socjalnej czy jakiejkolwiek
pomocy, choćby psychologicznej. Wyrosłem więc z brakiem zaufania
do władz, policji, sądów, szkolnictwa i tych wszystkich ludzi co
niby stoją na czele, i dbają o to nasze społeczeństwo... o dzieci
rzekomo się troszczą szczególnie. Ja tam tego nie wiem, bo choć
byłem dzieckiem, to troskliwej dłoni na ramieniu, nigdy od naszego
państwa, nie poczułem.
Kiedy
ojca nie było, matka chwytała się każdej pracy. Od opieki nad
starszą sąsiadką, po mycie okien u bogatych ludzi, głównie
prawników, prokuratorów i lekarzy, bo takich znajomych miał
przyjaciel ojca – Tomek – ten sam, który wcześniej przesiadywał
u nas co dnia i grywał z tatą w karty. Nie pił, znaczy pił, ale
nigdy niczego co miało w sobie alkohol. Był abstynentem.
Tomasz
Będkowski, to jedyny przyjaciel ojca, który o nas nie zapomniał.
Nadal odwiedzał nasz dom, prawie tak samo często co wcześniej.
Studiował. Przychodził więc po wykładach, podnosił matkę na
duchu, odrabiał ze mną lekcję, czasami przywoził jakieś zakupy.
Bywały też dni, gdy coś samodzielnie dla nas ugotował. Pewnego
dnia obudziłem się w nocy. Nie pamiętam czy chciało mi się pić,
czy sikać. Było ciemno, za oknem jeszcze nie świtało, ale
latarnie uliczne nieco oświetlały niewielki, dosłownie
mikroskopijny przedpokój, który prowadził do kuchni i toalety.
Łazienki w tym domu nie było, wydaje mi się, że nie ma jej tam do
dziś. Jednak nie zażywanie kąpieli i ciepła, bieżąca woda są
teraz najważniejsze. Kluczowe w tej opowieści jest to co widziały
moje oczy. Pamiętam matkę, ubraną w jakąś luźną koszulkę,
której jedno ramiączko było zsunięte po sam łokieć. Pamiętam
Tomka i to jak zachłannie obcałowywał jej szyje. Byłem dzieckiem,
miałem jakieś osiem lat i z początku myślałem, że on ją
gryzie. Nie krzyczałem. Stałem niczym sparaliżowany i wpatrywałem
się w ten obraz. Zauważyli mnie. Wujek wyszedł, matka została,
niczego nie tłumaczyła. Tomek przestał przychodzić, do dziś nie
wiem czy się wstydził, czy bał, ale wiem, że brak jego obecności
nie przyniósł mnie ani matce niczego dobrego. Co prawda moja
rodzicielka nadal pracowała, ale kasy nie starczało, a nikt już
nie ratował jej drobnymi zakupami czy opłacaniem jakiegoś
rachunku, no bo Tomka przecież już przy nas nie było!
Zaczęło
się więc jedzenie namoczonego wodą, smażonego na margarynie
chleba, z dodatkiem cukru dla smaku. Do dziś ta mdląca słodycz i
posmak spalenizny stoją w moim gardle. Podobny uraz mam do suchych
naleśników i placków ziemniaczanych. Czy wtedy się wściekałem?
Nie. Niczego nie wykrzykiwałem, nie wyłem do poduszki i nie
rzucałem taboretami z powodu frustracji. Byłem raczej cichym, takim
wycofanym dzieckiem. Powszechnie uważanym za grzeczne, małomówne,
niesprawiające kłopotów wychowawczych. W szkole dawałem sobie
radę. Nie byłem orłem, ale nie byłem też gamoniem. Matka o mnie
dbała, więc chodziłem skromnie, ale czysto ubrany, zawsze miałem
jakieś... jakiekolwiek, ale jednak drugie śniadanie. Być może
dlatego wtedy żaden kurator, sąd, opieka społeczna się nami nie
zainteresowali.
Tak
jak już mówiłem – zewnętrznie się nie wściekałem.
Wewnętrznie jednak byłem istną burzą i huraganem. Miałem tylko
osiem lat i chwilami, gdy zagryzałem zęby, żałowałem, iż to
Kamil jest moim ojcem, a nie Tomek. Chciałem, by ten drugi wrócił,
podczas gdy tego pierwszego nawet nie pamiętałem, bo nie chciałem
nawet patrzeć na jego zdjęcie. Obwiniałem go za to, że nas
opuścił. Obwiniałem matkę za to, że jestem. Aż wreszcie
obwiniałem samego siebie o to, że w duchu marzę o tym, by móc się
ich wyrzec, wyciąć własne korzenie i narodzić się gdzie indziej,
w innym miejscu, lepszym mieszkaniu, pełniejszej rodzinie.
Nikt
nie ma wpływu na to gdzie rzuci go los i nie każdy jest zdolny, by
zawrócić bieg własnej historii. Pomimo tego, jednak każdy może
się starać nadać, choćby maleńki, sens własnemu życiu, swemu
istnieniu, by stać się godnym tego, że w ogóle oddycha.
Ojciec
do nas powrócił. Matka go przywitała jakimś polskim daniem i
zapewne także seksem, ale byłem za mały, by przetrawiać takie
informacje, i zdawać sobie sprawę z takiego współżycia ludzi
dorosłych. Dla mnie po prostu był mężczyzną, który podał mi
rękę, powiedział „cześć” i zapytał „ile już masz lat?”.
Odpowiedziałem mu, a dzień później dostałem od niego piłkę,
taką do kosza. Uczył mnie grać. Nienawidził piłki nożnej,
uważał ją za sport dla patologi. Dziś myślę, że ojciec chciał
się zmienić, bo wtedy podjął jakąś stałą pracę. Jeśli się
nie mylę, to tyrał w barze jako barman, a dodatkowo był kelnerem i
obstawiał wesela, komunie, chrzciny i inne imprezy okolicznościowe.
Matka się cieszyła, zrezygnowała ze sprzątania i zajęła się
domem. Kasa zaczęła się zgadzać, czyli starczało na opłaty i
skromne, bieżące życie. Myślę, że w tamtej chwili byłem
naprawdę szczęśliwy, bo do dziś pamiętam smak lodów
truskawkowych podanych w dużym pucharze, w jednej ze śródmiejskich
kawiarenek, których już nie ma, bo na ich miejscach stoją banki,
firmy pożyczkowe i usługi telekomunikacyjne.
Mijał
czas, lepszy i ten gorszy. Nadal zdarzały się awantury, wypominanie
sobie nawzajem przez moich rodziców tego i owego. Nastało szukanie
lepszego, większego mieszkania. Oczywiście nie do kupna, bo wtedy
nikt nie oferował kredytów hipotecznych na taki luksusowy zakup. Z
resztą, nawet jakby taka oferta była, to myślę, że ojciec w
życiu, by z niej nie skorzystał. Uważał – najpierw zarób, a
potem wydaj, nigdy odwrotnie.
Kamil
Maciejewski – mój tato, wynajął więc u jakiegoś prywaciarza,
należącego pod administrację, dwa pokoje z kuchnią pod gruntowny
remont. Całkiem szybko się z tym remontem uporał, bo w niecały
rok. Dziś wiem, że pieniądze, którymi płacił za papierowe
tapety, kolorowe pigmenty do farby, rozkładane kanapy, biurko i mój
pierwszy w życiu komputer, nie były takie do końca legalne. Myślę,
że matka wiedziała to już wcześniej, jeszcze zanim policja
zapukała w drzwi naszego domu i ponownie zabrała mi ojca, tym razem
już na zawsze. Nie, mój rodziciel nie dostał dożywocia, to moja
matka eksmitowała go z naszego życia.
Iwona
Maciejewska, z domu Dobrowolska – kobieta, która mnie urodziła,
rozwiodła się ze swym pierwszym mężem, gdy ten siedział za
kratkami, za które trafił, tylko i wyłącznie, przez to, że
chciał polepszyć nasze życie. Mój ojciec w moim mniemaniu, wtedy
nie zrobił niczego złego. On tylko handlował narkotykami. Czyja
była wina, że je sprzedawał? Przecież, gdyby nie było chętnych,
by je brać, nikt, by ich nie kupował, to i on, by nimi nie
handlował, prawda? Jak ktoś chce być narkomanem, to jego sprawa,
niechaj bierze na potęgę, aż do śmierci, przecież to tylko i
wyłącznie jego wybór i nikt go nie zmuszał do zaczerpnięcia
pierwszego wdechu, przy butli napęczniałej od mleko-dymu marihuany
czy do sztachnięcia się pierwszą działką amfetaminy, czyż nie
jest właśnie tak?
Mnie
też nikt nie zmuszał! Swoją pierwszą fifkę spaliłem jeszcze
zanim poszedłem do gimnazjum. Nie uzależniłem się, ale lubiłem,
od czasu do czasu, skruszyć trochę zielonego i zawinąć w rulonik
z OCB albo wcisnąć do szklanej lufki. Nie byłem już cichym i
spokojnym chłopcem. Byłem kłopotliwym nastolatkiem, którego
przenoszono z klasy do klasy i usilnie próbowano wywalić ze szkoły.
W taki oto sposób ponownie trafiłem na Tomasza – przyjaciela
ojca, który przed laty grywał z nim w karty i troszkę później
obściskiwał jego żonę, a moją matkę. Będkowski został
prokuratorem i zbiegiem okoliczności stawił się na komendzie w
chwili, gdy ja na niej przebywałem, i oczekiwałem na to aż matka
skończy pracę, włączy telefon, i mnie z niej odbierze. Policjanci
się niecierpliwili i już chcieli mnie zabrać do pogotowia
opiekuńczego, bo była noc, a ja szlajałem się po ulicy z, ich
skromnym zdaniem, „nieodpowiednim dla mnie towarzystwem”. To
Tomek mnie uratował przed wywozem i brudem w papierach. Wtedy
jeszcze nie wiedziałem dlaczego to uczynił. Wierzyłem, iż z
dobroci serca.
Tomasz
Będkowski wyglądał zupełnie inaczej niż człowiek przed
sześcioma laty, który odrabiał ze mną lekcję, czasami gotował,
a potem po prostu uciekł, gdy nakryłem go z moją matką.
Pamiętałem go jako szczupłego chłopaka z koszulką wciągniętą
w zwyczajne, dżinsowe spodnie. Gdy zabierał mnie z komisariatu,
miał na sobie modny garnitur w granatowym kolorze, białą koszulę
i poluzowany krawat. Mojej uwadze nie umknął złoty zegarek, który
zakosiłem mu kilka lat później, ale o tym opowiem wam za kilka
albo kilkanaście akapitów, a być może nigdy wam o tym nie
opowiem, bo na przykład zapomnę. Kiedy Tomek grywał w karty z moim
ojcem, to jeździł rowerem, a teraz był właścicielem czarnej
mazdy.
– Co
u was? – zapytał, parkując pod kamienicą, w której mieszkałem.
Nie
spodziewałem się nawet, że będzie wiedział, gdzie mnie odwieź.
Nie pytał jednak o adres, a i tak trafił.
W
odpowiedzi wzruszyłem ramionami.
– A
u ojca jak? – dopytywał niezrażony. – Mateusz! – ryknął w
końcu.
–
Siedzi
– odpowiedziałem, sądząc, iż mówię prawdę.
Tomek
spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie, jakby nie wierzył własnym
uszom.
– Leć
już – polecił i nachylił się, by móc otworzyć mi drzwi.
Wysiadłem.
Matka nigdy nie dowiedziała się o mojej przygodzie z policją, bo
Tomasz wszystko zatuszował, a i ja się nie chwaliłem, bo nie było
przecież czym. Dzień później zawitał do mnie ojciec. Okazało
się, że wyszedł z więzienia kilka miesięcy wcześniej i znalazł
czas nawet na to, by się powtórnie ożenić, ale nie znalazł
czasu, by odwiedzić swego jedynego syna. Nieszczególnie mnie to
dziwiło, skoro za pół roku miał mu się urodzić kolejny, lepszy
gówniarz.
Kamil
– człowiek, do którego skierowałem swoje pierwsze „tato”,
bez wątpienia, na nie nie zasługiwał. Co prawda odwiedzał mnie z
początku regularnie, co weekend, potem co dwa, bo zmienił pracę na
inną. Zabierał mnie do knajp i na spacery, ale nigdy do swojego
domu. Nie, to nie tak jak myślicie – on mnie nie ukrywał! Jego
nowa żona, dużo młodsza od niego, wiedziała, że Kamil ma syna z
pierwszego małżeństwa, ale nie chciała mnie poznawać i nie
życzyła sobie mnie w swoim domu. Myślę, że miała do tego prawo,
bo nie byłem ani łatwym, ani pokornym nastolatkiem. Byłem jednak
mściwy, i gdy dowiedziałem się od matki, że ojciec unika płacenia
alimentów, bo ukrywa dochody, ona sama tonie w długach po uszy, a
on w tym czasie kupuje nowy samochód z salonu dla swojej małoletniej
dziwki, która, jakoś omyłkowo, powiązana jest z nim węzłem
małżeńskim, to coś mnie trafiło i potraktowałem ten jej nowy
środek transportu ziarnami dla ptaków. Kochane stworzenia
pozostawiły ślady dziobów na nowiutkiej, lśniącej karoserii, a
ja miałem trafić przed sąd dla nieletnich, za zniszczenie mienia
niejakiej Sary Maciejewskiej, z domu Kasprowicz.
Matka
płakała, gdy ja składałem zeznania na policji. Z początku
wszystkiego się wypierałem, potem, za radą Tomka, przyznałem się
do winy, ale nie okazałem skruchy. Wręcz przeciwnie. Mówiłem, że
gdybym cofnął czas, to ponownie zrobiłbym to samo, że ojca
nienawidzę, i że gdyby zabicie człowieka nie było karane, to
pierwszy wsadziłbym mu nóż w bebechy, i tej jego dziwce też.
Byłem dumny ze swoich słów, dumny ze swej nienawiści i rozpiera
mnie ona po dziś dzień, ale z biegiem lat stała się motorem
napędowym, i zmusiła do działania na swój pożytek, a nie na
własną szkodę.
Sąd
miał podjąć decyzję o tym czy nie będzie lepiej umieścić mnie
w ośrodku wychowawczym, bo tego żądał mój ojciec, sugerując, że
matka nie umie się mną zająć jak należy. Sąd, czyli obcy
człowiek, który mnie nie znał i nawet nie miał kilku godzin, by
zapoznać się ze skróconą historią mojego życia, miał decydować
o tym, gdzie ja mam przebywać, gdzie mnie będzie lepiej i co będzie
dla moich bliskich najlepsze. Czy to paradoks, czy już kpina? Nie,
to tylko Polska i jej bezprawie! Dlaczego bezprawie? A jak inaczej
nazwać sytuacje, gdy mężczyzna porzuca rodzinę, pławi się w
dostatku, a jego pierworodne dziecko chodzi w tenisówkach zimą, bo
matki nie stać na kupno porządnego obuwia? Czy sprawiedliwością
byłoby umieszczenie mnie w ośrodku za to, że ukarałem takiego
typa i tę jego szmatę? Myślę, że odpowiedzi na te pytania będą
zależne od moralności każdego z was, jednak zanim dokonacie osądu,
to proszę postawić się choć na krótką chwilę na mym, a nie
swoim miejscu.
Przed
rozprawą poszedłem do Tomka. Chciałem się zapytać ile może mi
za to grozić i tak dalej, bo szczerze mówiąc, to byłem kompletnie
zielony, nie miałem pojęcia jak wygląda taka aula sądowa ani
nawet tego, że sędziowie przywdziewają togi, i złote łańcuchy z
orzełkami. Nie wiedziałem tego, ale na swojej szyi miałem
podobnego, małego orzełka i to już od dnia, gdy skończyłem trzy
latka, a przynajmniej na to wskazywały fotografie z mojego wczesnego
dzieciństwa. Czy to oznacza, że już wtedy trzymałem los w swoich
rękach? Czy mogłem dostać się do miejsca, w którym teraz się
znajduję bez tej drogi przez istne piekło? Ja osobiście myślę,
że nie, ale może opowiem po kolei, bo chyba ponownie za bardzo się
zagalopowałem i wyprzedziłem czas.
Kiedy
doszedłem do kancelarii mojego wujka – Tomasza Będkowskiego, to
zasiadłem w poczekalni, gdyż tak nakazała mi jego sekretarka. Była
młoda i ładna, bardzo zgrabna. Jej długie nogi do dziś widzę,
gdy tylko zamknę oczy, a ta spódniczka i tyłeczek... Pewnie
mógłbym jeszcze tak długo opowiadać, ale niekoniecznie mam na to
czas, a i wtedy nie miałem głowy do podziwiania jej kształtnej
pupy, bo usłyszałem podniesione głosy dwójki mężczyzn. Wstałem
z krzesła i zakradłem się pod drzwi. Uchyliłem je bardziej i
wykorzystując moment, że sekretarka zniknęła w innym pokoju,
obserwowałem wydarzenia rozgrywające się w gabinecie urządzonym w
surowym, klasycznym stylu.
–
Powinieneś
wycofać to oskarżenie – stwierdził Będkowski, siadając za
biurkiem.
– I
ty mi będziesz mówił co mam robić i jak mam postępować z moim
synem!?
–
Tak,
ja! – Tomasz wstał i uderzył otwartą dłonią o biurko. –
Cholernie go skrzywdziłeś, miał prawo...
– Nie
miał! Prawo choć ten raz w życiu stoi po mojej stronie i zamierzam
to wykorzystać. – Kamil ironicznie się uśmiechnął, wcisnął
dłonie do kieszeni dżinsów i oparł o pobliski regał z
dokumentami. – Może dzięki temu, że go gdzieś zamkną, nie będę
musiał płacić alimentów, a i jego matka odda mi za lakiernika.
Tomek
się zaśmiał, dosłownie zaczął rżeć jak koń i opadł na
zapewne wygodny, skórzany fotel.
– A
więc chodzi ci o pieniądze? – zapytał. – Ile jest warta
wolność twojego syna i zdrowie psychiczne jego matki? Tysiąc? Dwa?
Osiem? Szesnaście? Podaj kwotę, a wystawię ci czek i więcej się
nie zobaczymy.
–
Chcę
sprawiedliwości – upierał się.
– Ty?
Nie bluźnij, Kamil. Ty i sprawiedliwość, to nie idzie w parze.
Jeśli tak bardzo chciałeś być sprawiedliwym, to było trzeba
wywiązać się z podjętej roli i być dla tego chłopca ojcem, a
nie zostawić go samemu sobie. Myślisz, że dlaczego on taki jest!?
– podniósł głos.
–
Jest
nic niewart i skończy za kratkami.
– Jak
jego ojciec? – pytanie Tomka spowodowało długą i ciążącą,
nawet dla mnie, ciszę.
– Nie
jestem jego ojcem i wiem o tym. W chwili, gdy się dowiedziałem,
przestałem sobie samemu zadawać pytania, dlaczego nie jestem w
stanie pokochać własnego syna. – Po tych słowach Kamil wyszedł.
Minął mnie jak obcego i skierował do wyjścia z kancelarii, a ja
wszedłem do środka.
Tomasz
spojrzał na mnie ciemnymi niczym węgiel i błyszczącymi jak czarne
onyksy oczyma. Uśmiechnął się i wskazał dłonią miejsce
naprzeciw siebie. Na jego serdecznym palcu gościła wąska, złota
obrączka i zastanawiałem się, jak mogłem wcześniej tego nie
zauważyć. Nie sądziłem, że mój wujek jest żonaty. Zapytałem
go o to, choć tak naprawdę chciałem zapytać o kilkanaście
innych, zapewne na tamtą chwilę, ważniejszych rzeczy. W odpowiedzi
Będkowski odwrócił jedną z fotografii. Przedstawiała dwoje ludzi
na tle dużego statku. Wujka rozpoznałem bez problemu, kobiety nie
widziałem nigdy wcześniej na oczy. Była ładna, wydawała mi się
jeszcze bardziej doskonała, niż sekretarka zajmująca recepcję,
ale podobna do niej. Potem dowiedziałem się, że to siostry.
Tomek
kazał mi się nie martwić rozprawą. Obiecał wszystko załatwić,
ale kazał przyrzec, że przestanę wagarować, rzucę palenie,
zacznę przykładać się do nauki i będę pomagał matce w domu na
tyle, na ile będę potrafił.
–
Palenie
to nałóg, którego już raczej nie dam rady rzucić –
odpowiedziałem z lekkim, łobuzerskim uśmiechem.
–
Dobrze,
zatem palenie sobie zatrzymaj, w końcu na udane życie składają
się nie tylko zwycięstwa, ale także kompromisy. – Wyciągnął
otwartą dłoń w moją stronę. Miał to być gest zawarcia między
nami umowy.
On
się wywiązał – rozprawy nie było, Kamil wycofał oskarżenie, a
Tomek w zamian pokrył koszty naprawy samochodu. Ja nawaliłem –
ledwie zdałem, kolejny rok zawaliłem i nadal popadałem w kłopoty,
ale już nie na tyle poważne, by mieć większe konflikty z prawem.
Matka natomiast starała się sobie ułożyć życie z coraz to
nowymi mężczyznami. W ciągu trwania mojego gimnazjum, przewinęło
się przez nasz dom naprawdę wielu facetów i żaden nie był godny
uwagi na dłużej – sami leserzy, bandyci, awanturnicy, bezrobotni,
smarkacze, nudziarze... długo, by wymieniać. Jeśli ktoś był
porządny, to nie potrafił zaakceptować mnie, moich odzywek i tego,
że go nie szanuje. Jeśli ktoś był nieporządny, to matka nie
potrafiła zaakceptować na dłuższą metę jego i po kilku dniach,
najwyżej tygodniach, kończył za drzwiami.
Życie
pewnie toczyłoby się dalej, gdyby matka nie zaszła w ciąże i tym
nie przypomniała mi słów mojego ojca, słów Kamila, sugerujących,
iż ja mogę nie być jego. Zapytałem ją wtedy o to, doszło do
awantury, lekko ją pchnąłem, a przynajmniej wydawało mi się, że
było to lekko. Uderzyła się w brzuch, upadła i zaczęła krwawić.
Nie wiedziałem do kogo mam dzwonić i zadzwoniłem do wujka. Tomek
przyleciał niczym na skrzydłach, niesłychanie szybko i wyzwał
mnie od idiotów. Nie, nie krzyczał dlatego, że podniosłem rękę
na własną rodzicielkę, już niedługo miałem się przekonać, że
bicie kobiet jest dla niego normą. Wściekły był o dziecko, o to,
że coś zagrażało jego życiu, a ja nie wezwałem jeszcze karetki.
Sam zawiózł matkę do szpitala, jak się okazało na ostatnią
chwilę i tym uratował Mikołaja – mojego brata, który urodził
się cztery miesiące później, jako zdrowy i silny chłopak.
Przed
porodem matka miała nakaz leżenia. Najpierw była w szpitalu, a
potem w domu. Ja w tym czasie zamieszkałem u Tomka, bo ten się
uparł, że nie zostawi mnie po raz kolejny samego. Mężczyzna miał
piękne mieszkanie w odrestaurowanej kamienicy, mieszczącej się w
centrum miasta. Malwina – jego żona, nie była szczęśliwa, że
będę u nich przebywał, ale widać było, że w domu nie miała za
dużo do powiedzenia. To Tomasz wszystkim rządził, to on opłacał
rachunki, decydował jakie będą wydatki, co ma być na obiad i
gdzie spędzimy wolny weekend. Tak, dobrze przeczytaliście
„spędzimy”! Jeszcze wtedy nie wiedziałem dlaczego tak było,
ale wszędzie targał mnie z sobą i swoją żoną. Tym sposobem
zwiedziłem Kraków, Warszawę, a nawet Berlin i Londyn, do którego
polecieliśmy w maju, w długi weekend. Nie wiem czy byłem wtedy
szczęśliwy. Z pewnością były momenty, gdy zapominałem o tym co
ważne i cieszyłem się czasem spędzony z wujkiem, ze wspólnego
squasha, basenu, nauki gry na gitarze i zarażenia pasją jaką było
żeglarstwo. Tomek sprawił, że zapomniałem o kumplach, deskorolce,
przesiadywaniu na boisku i w piwnicach bez większego celu, zresztą
tak naprawdę, chyba bałem się mu przeciwstawić i zrobić coś, co
by mu się nie spodobało. Pisząc „bałem się”, nie miałem na
myśli tego, że strzeli mi w twarz, tak jak swojej żonie podczas
jednego feralnego piątku, gdy podała mu zimną herbatę do obiadu.
Ja tak naprawdę lękałem się kolejnego odrzucenia, bo matka także
zaczęła już sobie układać życie z kimś innym – z ojcem
Mikołaja. Tak naprawdę Tomasz był moją jedyną normalnością i
paradoksalnie był czymś w rodzaju bezpiecznej przystani.
To
dzięki Tomkowi ukończyłem liceum i poszedłem na studia. To też
on załatwił mi aplikację sędziowską, na której jakimś cudem
przetrwałem te pięćdziesiąt cztery miesiące życia i to też w
dużej mierze dzięki niemu teraz mogę wydawać wyroki takim jak on
i mój ojciec. Życie bywa przewrotne i choć uważam, że nie warto
rezygnować z marzeń, to ja swoje porzuciłem. W przeszłości
chciałem być raperem i gangsterem, co ma kilka bryk, dziwek, i
lewe, szemrane interesy. Prościej jednak było uczynić ze swojego
wadliwego życia taki zlepek – kulę motywacyjną i nie walczyć z
wiatrakami niczym głupi Don Kichot. Zawsze możemy zmienić swoje
życie oraz naprawiać zło i niesprawiedliwości tego świata, tylko
po prostu, nie zawsze jest to możliwe z miejsca, w którym się
obecnie znajdujemy. Tak naprawdę, to nasz w tym interes, by
nienawiść, agresję i tą całą negatywną energię spożytkować
na coś konkretnego, bo w życiu nawet mścić się trzeba mądrze.
Pozdrawiam
Mateusz
Będkowski
Ja
wiem, że tekst jest do sporej poprawy, bo chciałem zacząć go
pisać bardzo gówniarskim stylem, a zakończyć iście prawniczym
bełkotem, ale niech już zostanie jak jest i mam nadzieję, że
przekaz został, i że całość wzbudziła w was jakieś emocje.
Zwróćcie
uwagę na pozdrowienia, a konkretnie na nazwisko Mateusza!
Jak
wam się podobają takie krótkie opowiadania w wydaniu Tysia?
Chcecie takich więcej? Myślę, że jeszcze kilka pomysłów na
takowe bym odnalazł w swojej łepetynie, jeśli tylko byliby chętni
do czytania.
Pozdrawiam
tym razem już jako ja ;-)
Dariusz
Tychon